Niedawno miała miejsce wizyta prezydenta
Donalda Trumpa w Arabii Saudyjskiej. Podczas tej wizyty w Rijadzie,
prezydent Stanów Zjednoczonych znalazł się w wyjątkowo niezręcznej
sytuacji. Prezydent Egiptu, Abd al-Fattah al-Sisi powiedział
do niego, że jest "wyjątkową osobowością, która jest w
stanie dokonać rzeczy nawet niemożliwych". Tak wielkie
pochlebstwo wypowiedziane publicznie przed głowami innych państw
jest dużą próbą pokory. Prezydent Trump dał wówczas pokaz swojej
własnej megalomanii - wybuchnął śmiechem i powiedział: "Zgadzam
się z tym".
Był to niezwykle symboliczny moment w jego
pierwszej zagranicznej podróży. Podczas wizyty w Arabii Saudyjskiej
został symbolicznie pomazany przez szejków olejem i petrodolarami,
które otrzyma w zamian za niezwykle wielkie kontrakty zbrojeniowe.
A wszystko przypieczętowano uściskami i tańcem z mieczami, aby
w ten sposób przypieczętować utworzenie osi współpracy Stanów
Zjednoczonych z sunickimi państwami przeciwko państwom szyickim,
a zwłaszcza przeciwko Iranowi.
Zawarte porozumienie wydaje się być korzystne
dla państw arabskich, ale także i dla Stanów Zjednoczonych.
Nowe kontrakty o sprzedaży wielkich ilości uzbrojenia stworzą
nowe miejsca pracy w amerykańskim przemyśle zbrojeniowym, zapewniając
dopływ dolarów do budżetu i poparcie podczas kolejnych wyborów
prezydenckich. Być może w ten sposób Donald Trump spłaca swoje
zobowiązania wobec lobby przemysłowemu w Ameryce. Ale najwyraźniej
usiłuje on w ten sposób rozegrać o wiele większą partię szachów.
Jego przemówienie w Rijadzie w zasadzie było
kontynuacją linii przyjętej po 11 września przez wcześniejszych
prezydentów Stanów Zjednoczonych - prowadzimy walkę z terroryzmem;
nie jest to wojna między religiami lub cywilizacjami, ale między
barbarzyńskimi przestępcami, terrorystami, a przyzwoitymi ludźmi.
Jest to wojna między dobrem a złem. W kręgu "dobra"
umiejscowione zostały postępowe państwa arabskie (sunickie),
którym zagrażają siły "zła" (światowy terroryzm wspierany
przez szitów). Prezydent Trump podjął niezwykłą próbę pozyskania
sympatii sunickiego świata arabskiego. Podkreślił jego centralną
i dominującą rolę w świecie islamu, kładąc szczególny nacisk
na zasługi i wkład w walkę z międzynarodowym terroryzmem. I
słowa te zostały wypowiedziane z ojczyźnie islamskiego radykalizmu
- w Arabii Saudyjskiej. Ale podobne zachowania są częste w świecie
polityki.
Ktoś pamiętający przebieg ostatniej kampanii
wyborczej w Ameryce, przypomni sobie słowa Trumpa: "Myślę,
że islam nas nienawidzi." Na potępieniu islamu i muzułmanów
zbudował on swoją karierę polityczną. Cóż więc zmieniło się
od tamtego czasu? Z pewnością Donald Trump po objęciu urzędu
prezydenta Stanów Zjednoczonych ujrzał, że w światowej polityce
nie wszystko jest tak wyraźnie czarno-białe. Dominują to różnorodne
odcienie szarości, a ilość wzajemnych powiazań jest tak wielka,
że tylko nieliczni eksperci i wytrwani politycy potrafią się
zręcznie poruszać w sferze dyplomacji. Komentatorzy dostrzegają
wyraźną zmianę jaka nastąpiła w amerykańskiej narracji po odejściu
Baracka Obamy. Jego przemówienie w Kairze charakteryzowało się
wyraźnym odróżnianiem pomiędzy terrorystami, a muzułmanami przestrzegającymi
religijnych zasad islamu. Tych właśnie "dobrych" muzułmanów
wzywał on do potępienia i odcięcia się od terroryzmu. Aby pozyskać
sympatię świata arabskiego, Obama podpisał z Arabią Saudyjską
kontrakty zbrojeniowe o wartości 115 mld USD, zapewniając także
pomoc wojskową dla Egiptu, Libanu i innych państw Zatoki Perskiej.
Donald Trump podpisał w Rijadzie kontrakt o wartości 109 mld
USD - kontrakt zbrojeniowy, który został przygotowany jeszcze
w erze Obamy. Dołączył do niego obietnicę, że w ciągu 10 lat
jest możliwość rozszerzenia współpracy do wielkości 350 mld
USD. Są to jednak obietnice pisane na piaskach pustyni.
Z pustyni tej jednak wyrastają złote pałace
oraz drapacze chmur nowoczesnych miast Emiratów. Ich potęga
została wzniesiona na ropie naftowej i gazie ziemnym, jednak
w rzeczywistości tamtejsze gospodarki są olbrzymami wzniesionymi
na piaskach pustyni, które są bardzo często ruchome. Na tym
niezwykle szybko zmieniającym się podłożu, toczą się wielkie
przeobrażenia dzisiejszych czasów - trwa wojna w Syrii, w Iraku,
w Jemenie. Gdzieś w tle, wciąż toczy się konflikt izraelsko-palestyński.
Jednak dla wszystkich państw arabskich kluczowe znaczenie ma
cena ropy naftowej, a ona wciąż pozostaje niska. Międzynarodowy
Fundusz Walutowy przewiduje, że do 2020 r. Arabia Saudyjska
utraci rezerwy walutowe. Będzie to oznaczać, że Królestwo Arabii
Saudyjskiej pogrąża się w kryzysie i chyli ku upadkowi. Saudyjczycy
wyraźnie nie wykorzystali dziesięcioleci dobrobytu ropy naftowej
i nie wybudowali samowystarczalnej gospodarki - 75% ich dochodów
wciąż pochodzi ze sprzedaży ropy.
I nagle przed królem Salmanem ibn Abd al-Aziz
al-Suudem pojawia się prezydent Donald Trump. Wysiada on z samolotu
Air Force One i obiecuje rozwiązanie wszystkich problemów.
W zamian za poparcie jego planów, sprzedaje Saudyjczykom marzenia.
A oni je kupują za miliardy dolarów. Inwestują w przekonaniu,
że zwrócą się one z wielkim zyskiem w niedalekiej przyszłości.
Pod koniec wizyty Arabowie byli zadowoleni, a ich radość i akceptację
można było odczuć nawet w Izraelu.
Samolot Air Force Ona następnie wylądował
na lotnisku Ben-Guriona, a prezydent Donald Trump odbył szereg
rozmów z elitami izraelskiego rządu. Izraelczycy uważnie obserwowali
prezydenta i ważyli każde jego słowo. Czy Trump rzeczywiście
zamierza zaangażować się w sprawy Bliskiego Wschodu? Czy planuje
zaangażować potęgę Stanów Zjednoczonych, aby przywrócić prawdziwy
pokój w tym regionie świata? Czy zadowoli się jedynie "szczerymi
zamiarami", i po kilku niepowodzeniach wycofa się, tak
jak do tej pory zazwyczaj czyniła to amerykańska dyplomacja?
Jaką rolę będzie miał odegrać Izrael w nowo tworzonym sojuszu
amerykańsko-arabskim? I jakie są perspektywy wobec Iranu?
Podczas wieczornych rozmów w Jerozolimie,
toczących się przy dużej ilości alkoholu, prezydent Trump nagle
zerwał się i pozostawił wszystkich z poczuciem dziwnej nieokreślonej
pustki. A przecież krótko wcześniej z jego ust można było usłyszeć
piękne syjonistyczne przemówienie, które było pełne poparcia
dla państwa Izrael i narodu izraelskiego. Nie wspomniał przy
tym o dwóch państwach dla dwóch narodów, nie dyskutował o prawach
powrotu uchodźców palestyńskich i unikał wzmianek o kompromisach
terytorialnych. Powtórzył jednak amerykańskie zobowiązanie,
że Iran nie będzie posiadał broni jądrowej. Jednak z drugiej
strony, nie padła żadna deklaracja uznania Jerozolimy jako stolicy
państwa Izrael. Cisza panowała także w temacie przeniesienia
ambasady Stanów Zjednoczonych z Tel Awiwu do Jerozolimy.
Palestyńczycy byli zadowoleni - obawiali
się oni, że na urzędzie prezydenta Stanów Zjednoczonych zasiadł
radykalny prawicowy chrześcijanin wywodzący się z proizraelskich
kręgów protestanckich Ameryki. Spodziewali się oni, że ambasada
Stanów Zjednoczonych może być w krótkim czasie przeniesiona
na Stare Miasto Jerozolimy, a bloki żydowskich osiedli w Judei
i Samarii otrzymają zielone światło dla dalszej rozbudowy. Rzeczywistość
okazała się jednak zupełnie inna, i ich mroczne obawy rozwiały
się. Ale Izraelczycy również byli zadowoleni - wreszcie otrzymali
amerykańskiego prezydenta, który kocha Izrael i głośno o tym
mówi.
Każdy, kto zna model biznesowy imperium Trumpa,
wie, że podstawą jego działalności jest sprzedaż. Sprzedaje
on marzenia, obietnice. Sprzedaje sposób i styl życia, który
rozpoczyna się od zjedzenia hamburgera w Fast Foodzie, i poprzez
liczne franczyzy dochodzi do wygodnego stylu życia z ośrodkami
wypoczynkowymi, przy których powstają baseny i pola golfowe.
I właśnie wizję takiego dobrobytu Trump sprzedawał na Bliskim
Wschodzie. A w zamian uzyskał kontrakty zbrojeniowe na miliardy
dolarów.
Istnieje jednak wielka różnica pomiędzy sprzedażą
obietnic i marzeń, a rzeczywistym życiem. Prawdziwe negocjacje
potrzebują zaangażowania się obu stron, i gotowości do podjęcia
ryzykownych kompromisów politycznych. Trudno powiedzieć, czy
jest to obecnie możliwe w konflikcie izraelsko-palestyńskim.
Natomiast polityka Trumpa wobec świata arabskiego może przynieść
nieoczekiwane komplikacje, a nawet może doprowadzić do wybuchu
prawdziwej wojny.
Wyraźnie w tym celu budowana jest amerykańsko-arabska
koalicja, której najwyraźniejszym zewnętrznym objawem będzie
sformowanie arabskiego korpusu wojskowego do walki z Państwem
Islamskim. W ten sposób z radykalnymi islamistami będą walczyć
umiarkowani islamiści. Będą posługiwać się amerykańską bronią,
kupioną za arabskie pieniądze - a ropa naftowa wciąż będzie
płynąć. W ten sposób Donald Trump usiłuje dobić niezwykle opłacalnego
targu. W ten układ wyraźnie wpisuje się zdecydowana postawa
Arabii Saudyjskiej, która zerwała stosunki z Katarem, wzywając
ten mały kraj do usunięcia ze swojego terytorium członków Hamasu
i zaprzestania wspierania organizacji terrorystycznych. Sytuacja
jest niezwykle dynamiczna, a skutki mogą być różnorodne.
Równocześnie państwa Zatoki Perskiej prowadzone
przez Arabię Saudyjską wyraziły gotowość do normalizacji stosunków
z Izraelem, w zamian za rozpoczęcie negocjacji pokojowych izraelsko-palestyńskich.
Trzeba podkreślić przy tym, że stanowisko Saudów w tym temacie
jest niezwykle rozsądne i zaskakujące, gdyż nie oczekują oni
szybkiego rozwiązania tego konfliktu - nalegają jedynie na rozpoczęcie
procesu pokojowego. A w zamian oferują normalizację stosunków
z Izraelem. Może to mieć pozytywne skutki gospodarcze dla całego
regionu - w dziedzinie stosunków handlowych, inwestycji, finansów
i turystyki.
I w tym momencie dochodzimy chyba do najbardziej
zaskakujących spostrzeżeń. Państwo Islamskie (ISIS)
jest salaficką organizacją terrorystyczną, które w 2014r. ogłosiło
utworzenie samozwańczego kalifatu na terytorium Iraku i Syrii.
Jest ono spadkobiercą sunickich ekstremistów z okresu okupacji
Iraku przez wojska koalicji zachodniej. W sierpniu 2014 r. szacowano,
że ugrupowanie to liczyło 80 tys. bojowników - 50 tys. w Syrii
i 30 tys. w Iraku.
Zaledwie kilka dni temu sekretarz Najwyższej
Rady Bezpieczeństwa Narodowego Iranu, Ali Shamkhani powiedział,
że sojusz pomiędzy Iranem, Rosją, Syrią, Irakiem i Hezbollahem
ma charakter tymczasowy. "ISIS zmieni geografię
swojej działalności z Syrii i Iraku, i przeniosą się w inne
miejsca. Natura zagrożenia ze strony ISIS zmieni się
z podboju terytorium do terroryzmu. W miarę jak ISIS
traci terytorium, staje się coraz mniej podmiotem państwowym,
a coraz więcej organizacją terrorystyczną, która będzie koncentrować
się na coraz bardziej jakościowych atakach na wrogach."
Potwierdzeniem tych słów stały się ostatnie zamachy terrorystyczne
w Teheranie, podczas których życie straciło 13 osób, a 43 zostały
ranne. Donald Trump natychmiast wykorzystał sytuację do potępienia
Iranu. Powiedział: "Państwa, które wspierają terroryzm,
ryzykują, że same padną ofiarą zła, które promują."
Iran odpowiedzialnością za atak obwinił Arabię
Saudyjską, którą uznaje za państwo wspierające i finansujące
najgroźniejszą sunicką organizację terrorystyczną, jaką jest
Państwo Islamskie. I co ciekawe, Iran jest państwem szyickim,
a Państwo Islamskie (ISIS) powstrzymuje działania
Iranu zmierzające do przejęcia hegemonii w regionie. ISIS
od bardzo dawna koncentrowała swoją działalność na szyitach.
Jeszcze w czasach Al-Kaidy, Abu Musab al-Zarqawi przeprowadzał
poważne ataki na szyitów w Iraku. W filmie opublikowanym przez
ISIS zatytułowanym "Persja od wczoraj do jutra",
grupa zagroziła atakiem na Iran, oskarżając ten szyicki kraj
o prześladowanie sunnitów żyjących w jego granicach. Film oskarża
Iran o zamordowanie co najmniej 18 tys. sunnitów od 1979 r.
Jeden z mówców wzywa do "spalania gleby pod nogami"
i przeprowadzania ataków na meczety w miastach Teheranu i Isfahanu.
Widząc rosnące zagrożenie, Iran powtarza
oskarżenia, że ISIS zostało utworzone przez Izrael i
Stany Zjednoczone w celu wprowadzenia zamieszania w całym regionie.
Tak czy inaczej, wydaje się, że Iran grał na kilka frontów jednocześnie,
pomagając siać nasiona terroryzmu, z których wykiełkowało Państwo
Islamskie. W obecnej sytuacji, Iran ponownie coraz większą uwagę
skupia roli jaką w Syrii odgrywa Hezbollah. Jest to próba
powrotu do gry i ponowne zagranie na uczuciach Arabów kwestią
nienawiści do Izraela i nierozwiązanej kwestii palestyńskiej.
Hezbollah jest bliskim sojusznikiem Iranu, od którego
otrzymuje wsparcie finansowe, wojskowe i szkoleniowe. W każdej
więc chwili może nastąpić zaognienie właśnie na tym froncie,
co w konsekwencji może wciągnąć Liban w wojnę, a następnie pogrążyć
ten niewielki kraj w bezdennej przepaści wojny domowej - na
jego terytorium przebywają tysiące uchodźców z Syrii, przez
co zakłócili oni dotychczasową równowagę sił.
Izrael pozostaje pomiędzy tymi wszystkimi
siłami. Usiłuje zachować tradycyjne elementy odstraszania, ostrzegania,
równowagi i samoobrony. Jednak ilość klocków w tej olbrzymiej
układance jest tak wielka, że nie sposób przewidzieć dalszego
przebiegu wydarzeń. Izraelscy politycy muszą zachować dużą elastyczność,
aby dostosowywać się do nowych sytuacji w regionie, dbając przy
tym o bezpieczeństwo państwa Izrael i dobro narodu żydowskiego.
- Opracowanie na podstawie Arutz Scheva,
YnetNews .
|