[Fragmenty przemówienia wygłoszonego w Zurychu
w 1974 roku, przez profesora Pinchasa Lapide, byłego wykładowcę
na Uniwersytecie Bar Ilan w Izraelu, żydowskiego historyka.]
Od samego początku
istnienia naszego narodu Bóg chciał, abyśmy my, Żydzi, byli
skromni i nie mieli o sobie zbyt wygórowanego mniemania. Bóg
podkreślał za pośrednictwem proroka Mojżesza, że jesteśmy najmniejszym
z narodów, a mimo to wybrał nas. I to się nie zmieniło. Państwo
izraelskie jest jednym z najmniejszych państw na świecie. Jego
terytorium jest mniejsze od połowy terytorium Szwajcarii, a
liczba jego obywateli wynosi mniej, niż liczba mieszkańców Berlina.
Bogactw mineralnych
mamy bardzo niewiele. Nie posiadamy ani tego węgla, w które
obfituje Zagłębie Ruhry, ani rudy żelaza, jaką ma Szwajcaria,
ani nawet lasów, jakimi pokryte są góry Schwarzwaldu. Ropy naftowej
mamy tylko odrobinę. Toteż robimy coraz to nowe wiercenia z
nadzieją, że może dobry Pan Bóg i to nam jeszcze zechce darować.
Mamy za to nieprzebrane
ilości piasku i kamieni. Jaka szkoda, że nie ma takiego kraju,
który zechciałby od nas importować piasek i kamienie! Niestety,
obfitość tego artykułu nie może przysporzyć nam pieniędzy, których
wciąż jest za mało na podźwignięcie naszego kraju z ruiny. (...)
Tak, mamy obfitość
kamieni i piasku, ale za to odczuwamy wielki brak wody. Nie
znam innego języka poza hebrajskim, który posiadałby tyle określeń
dla deszczu i rosy, ile my mamy. Istnieje aż jedenaście hebrajskich
wyrazów na określenie różnych rodzajów deszczu i cztery wyrazy
na określenie rosy. Dlaczego? Ponieważ od wieków mieliśmy mało
opadów, wyspecjalizowaliśmy się w tworzeniu określeń na każdy
rodzaj deszczu i rosy. Zawsze musieliśmy modlić się do Pana
Boga o więcej deszczu, aby móc uprawiać naszą twardą, oporną
glebę i mieć kawałek powszedniego chleba dla zachowania życia.
Gdybym próbował wyliczyć
Państwu wszystkie nasze biedy, zajęłoby mi to pół godziny. Powiem
więc raczej o czymś pozytywnym. Mianowicie, wśród wszystkich
naszych braków jest jeden, którym wcale się nie martwimy. Jest
to brak nienawiści.
Kiedy 6 października
1973 roku podczas naszego najuroczystszego święta - Dnia Pojednania,
wojska ZRA znienacka przekroczyły naszą granicę niosąc śmierć
tysiącom naszych rodaków, profesorowie naszego uniwersytetu
ogłosili szczególną ankietę. W ankiecie tej wzięły udział tysiące
osób cywilnych i wojskowych, a zawierała ona pytanie: "Czy nienawidzi
pan / pani Arabów?". Okazało się, że tylko 11% ankietowanych
rzeczywiście nienawidzi wrogów swojej ojczyzny. "Nienawidzę
tylko arabskich terrorystów", wypowiedziało się 15%. "Nienawidzę
tylko niektórych Arabów" - napisało 16% uczestników ankiety.
Pozostałe 58% odpowiedzi brzmiało zdumiewająco, wprost nieprawdopodobnie,
jeśli zważymy, że Arabowie szli, aby wymazać Izraela z mapy
świata: "Nie, nie czuję nienawiści do Arabów"! Myślę, że Pan
Jezus byłby zadowolony z takiej odpowiedzi i dodałby do niej
Swoje "Tak i Amen!". Zgodzą się Państwo ze mną, że w jakimkolwiek
innym kraju na świecie napadniętym przez śmiertelnego wroga
nie do pomyślenia jest, aby tylko 11% ludności nienawidziło
go!
Dwa dni później,
8 października, podczas najzagorzalszych walk przeprowadzono
inną ankietę, tym razem wśród wykładowców naszego uniwersytetu.
Pytanie brzmiało: "Czy zgodziłby się pan wyjechać na rok do
Syrii lub Egiptu, aby tam pracować nad podniesieniem poziomu
oświaty i kultury?" I oto 91% profesorów wypowiedziało się:
"Tak, zgodziłbym się". A przecież oba te państwa dążyły do naszej
zagłady! Osobiście, dumny jestem nie tyle z tego, że mój naród
zwycięsko wyszedł z tej wojny, ile z tego, iż nie jest zatruty
nienawiścią. Dowodem braku nienawiści jest też fakt, że w piętnaście
lat po dokonaniu największego w dziejach ludzkości masowego
mordu na ludności żydowskiej, Żydzi otworzyli bramy swego państwa
i swoje serca przyjezdnym z Niemiec: pielgrzymom, dyplomatom
i miłośnikom Biblii. Największym marzeniem trzech milionów Żydów
zgromadzonych na ziemi izraelskiej jest to, abyśmy mogli z naszymi
sąsiadami żyć tak dobrze, jak od 160 lat żyje Szwajcaria ze
swymi sąsiadami. Takie marzenie jest właściwie utopią, bo dobrze
wiemy, co się o nas mówi w Kairze, w Damaszku, w Ammanie, w
Libii; wiemy, co pisze się o nas i mówi przez radio na całym
świecie. (...) Ale, jak Państwu wiadomo, my, Żydzi, jesteśmy
nieuleczalnymi optymistami. Wiele razy nasi nieprzyjaciele próbowali
nas z tego uleczyć, ale dotąd nie udało im się. Po wszystkich
strasznych przeżyciach nadal jesteśmy optymistami, nadal nie
tracimy nadziei.
Nie wiem, czy Państwo
zdają sobie sprawę z tego, ile trzeba mieć optymizmu i zupełnie
bezpodstawnej nadziei, aby budować państwo żydowskie wśród całego
morza nieprzyjaźni, a jednak wierzyć, że przyszłość przyniesie
pokój. Czy mogliby Państwo wyobrazić sobie np., że maleńkie
państwo Luksemburg od przeszło ćwierć wieku żyje w stanie wojny
ze swymi potężnymi sąsiadami: Niemcami, Francją i Belgią, a
mimo to wciąż liczy na pokój? A tak właśnie jest z nami. My
jesteśmy takim maleńkim "Luksemburgiem" wobec wielkich państw
Bliskiego Wschodu. Jeśli popatrzymy na mapę, stwierdzimy, że
najdłuższą rzeczą w Izraelu są jego granice - przy maleńkiej
powierzchni. Nasze granice są tak długie i tak trudne do obrony,
jak granice Norwegii albo Chile, z tą różnicą, że po drugiej
stronie nie ma przyjaznej Szwecji, czy Argentyny. O, jakże pragnęlibyśmy
mieć takiego sąsiada, jakim jest Szwecja! Ale dobry Pan Bóg
dał nam innych sąsiadów i musimy przyjąć to, co nam dał.
Muszę jednak sprostować
to, co powiedziałem przed chwilą. To, co jest najdłuższe w Izraelu,
to nie nasze granice. Istnieje coś jeszcze dłuższego: trzy tysiące
lat trwająca moc żydowskiej nadziei. Właśnie dzięki tej wielowiekowej
nadziei - wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi - obchodzimy w
tym roku dwudziestą szóstą rocznicę narodzin trzeciego z kolei
Państwa Izraelskiego.
Jak Państwo pamiętają,
pierwsze państwo izraelskie założone było przez Jozuego, a zniszczone
przez Babilończyków. Drugie z kolei państwo izraelskie zostało
odbudowane przez Ezdrasza i Nehemiasza, a obrócone w zgliszcza
i popioły przez Rzymian. Dwadzieścia sześć lat temu rozpoczęliśmy
już po raz trzeci odbudowę naszego państwa pod przewodnictwem
Dawida Ben Guriona.
Gdybym miał podsumować
to, czego dokonaliśmy w tym krótkim czasie - a któż wie lepiej,
niż my, Żydzi, jak krótki to okres w porównaniu z czteroma tysiącami
naszej pełnej utrapień historii - otóż w moim podsumowaniu nie
podawałbym danych statystycznych, bowiem nie ukazują one całej
prawdy. Chciałbym natomiast podać te fakty, które dają się streścić
w dwóch słowach: CZTERY CUDA.
Co rozumiem przez
słowo "cud"? Powiedziałbym, że jeśli któregoś dnia widzimy,
iż dokonało się coś, co wszyscy uczeni uważali dotąd za rzecz
niewykonalną, to jest cud. Cud wystawia na pośmiewisko wszystkie
logiczne wywody naukowców. Tak definiując cud stwierdzam, że
w Izraelu oglądamy wydarzenie się aż czterech cudów.
Pierwszym takim cudem
jest wskrzeszenie martwego języka. Na początku XX wieku ani
jedno dziecko żydowskie nie uważało hebrajskiego za swój własny
język. Kiedy pierwsi syjoniści usiłowali sprowadzić lud Biblii
z powrotem do kraju Biblii, rozumieli, że wieża Babel nie może
się powtórzyć, tj., że Żydzi powracający z 121 krajów, mówiący
przeszło siedemdziesięcioma różnymi językami, muszą mieć jeden
wspólny język. Inaczej nie da się odbudować kraju. Syjoniści
ci doszli do wniosku, że tym językiem może być tylko język naszych
praojców - hebrajski.
Wtedy podnieśli krzyk
wszyscy filologowie, wszyscy znawcy języków i literatury powszechnej,
dowodząc, że martwego języka nie da się wprowadzić do użycia
we współczesnym świecie. Uczeni ci wskazywali, że żadna z podejmowanych
dotychczas prób ożywienia martwego języka jeszcze się nie udała.
Patriotom irlandzkim nie udało się wprowadzenie w życie języka
celtyckiego. Nie udało się jezuitom rzymskim uczynić łaciny
językiem użytku codziennego. Fiasko ponieśli również profesorowie
greki klasycznej, kiedy usiłowali zastąpić nią grekę współczesną.
Dlatego uczeni powiedzieli nam siedemdziesiąt lat temu: "Dajcie
spokój hebrajskiemu. Zostawcie go Biblii. Jesteście mądrym narodem,
więc znajdziecie sobie jakiś nowy język, może esperanto, może
jeszcze inny, ale język hebrajski jest martwy i nie uda się
go wskrzesić."
Nie wiem czy jesteśmy
mądrym narodem, ale wiem na pewno, iż jesteśmy narodem upartym.
Wiele razy Biblia mówi o nas, że jesteśmy "ludem o twardym karku",
a Biblia dobrze zna swoich Żydów. (...) I właśnie, dlatego,
że jesteśmy uparci, nie posłuchaliśmy tych wszystkich profesorów
i najlepszych na świecie językoznawców. W rezultacie mamy dziś
pokolenie młodych Izraelczyków, którzy nie tylko myślą i mówią
po hebrajsku, ale także piszą na naszych uniwersytetach prace
naukowe z zakresu agronomii, historii, paleontologii i wielu
innych dziedzin współczesnej nauki.
Powiem państwu, że
kiedy osiemnastoletni syn mojego sąsiada pisze listy miłosne
do swej ukochanej w Tel-Awiwie, to bez żenady przepisuje całe
zdania z "Pieśni nad pieśniami". Nie dlatego, że brakuje mu
słów na wyrażenie swej miłości. O nie, chłopiec jest bardzo
zdolny i inteligentny. Ale "Pieśń nad pieśniami" ułożona przez
Salomona trzy tysiące lat temu właśnie w tym mieście, w którym
teraz mieszkam - Jerozolimie, zawiera najgłębszą i najpiękniejszą
poezję o miłości, wyrażoną takim samym językiem, jakim my teraz
mówimy, dlatego nie jest ani trochę przestarzała. Tą samą mową,
którą my porozumiewamy się dzisiaj, Salomon posługiwał się w
czasach, kiedy nie istniał jeszcze ani Londyn, ani Berlin, ani
Paryż, czy Moskwa lub Wiedeń, kiedy jeszcze półdzicy Europejczycy
jedli surowe mięso dziesięcioma palcami. W tamtych czasach w
Jerozolimie już służono Jedynemu Bogu i do Niego zanoszono modlitwy.
Nasi dziesięcio czy
piętnastoletni uczniowie oglądają w muzeum rękopisy biblijne
znalezione nad Morzem Martwym, które pisane były w czasach Jezusa
Chrystusa. Otóż dzieci nasze mogą odczytywać te rękopisy z taką
samą łatwością, z jaką Państwo czytacie poranną gazetę. A gdyby
jutro na lotnisku Lod w Izraelu wylądował prorok Jeremiasz,
Ezechiel czy Amos, to zapewniam Państwa, że mieliby znacznie
mniejsze trudności z porozumieniem, niż Wasz bohater Walter
von der Vogelweide, mimo, iż żył on tylko siedem stuleci temu,
a każdy z wymienionych proroków, aż trzy tysiące lat. Walter
von der Vogelweide potrzebowałby pomocy, co najmniej trzech
znawców języka starogermańskiego, aby porozumieć się z urzędnikami
celnymi w Zurychu.
Tak, więc nasz język,
który nauka już złożyła do grobu, zmartwychwstał i żyje tak
samo jak trzy tysiące lat temu i dawniej. W naszym izraelskim
parlamencie omawia się dziś sprawy polityczne i ekonomiczne,
używając takich samych wyrażeń, jakich używali królowie Dawid
i Salomon. A przecież mamy dzisiaj rozmaite specyficzne sytuacje
związane ze współczesnością, trudno więc dziwić się sceptycyzmowi
naukowców. Jednak nasz martwy język ożył i to właśnie jest dla
mnie cudem!
Drugi cud, to nasi
rolnicy. A jakiż to może być cud, zapytacie Państwo. I my mamy
w każdym szwajcarskim kantonie rolników, którzy uprawiają ziemniaki,
wytłaczają wino z winogron i dostarczają nam mąki na chleb.
Przecież nie ma w tym nic niezwykłego! Słusznie. Jednak to,
co u innych narodów jest najzwyklejszą rzeczą, dla nas Żydów
było najtrudniejsze.
Kiedy pierwsi syjoniści
wskrzeszali nasz martwy język, zdawali sobie sprawę, że dla
wyżywienia się narodu na własnej ziemi konieczne jest powstanie
nowej warstwy społecznej - gospodarzy rolnych. Naród może istnieć
bez rządu, bez parlamentu, bez uniwersytetów, ale nie może wyżyć
bez własnej ziemi, bez rolników. I wtedy powstał problem, skąd
wziąć Żydów rolników, skoro nie było ich nigdy w żadnym kraju
na świecie, gdzie byli osiedleni przez wieki. Na całym świecie
mieliśmy Żydów - lekarzy, przemysłowców, handlowców, rzemieślników,
ale nie było zupełnie takich, którzy znaliby się na rolnictwie.
Żydom bowiem broniono dostępu do roli we wszystkich krajach,
w których mieszkali. W tej niezwykle trudnej sytuacji pierwsi
syjoniści powzięli zdumiewające postanowienie: "Sprowadzimy
Żydów ze środkowej i wschodniej Europy i zrobimy z nich rolników".
Należy nadmienić, że w owym czasie tj. około 1890 roku, 80%
rozproszonych Żydów zamieszkiwało właśnie środkową i wschodnią
Europę. Decyzja syjonistów spotkała się natychmiast z atakiem
ze strony socjologów i antropologów, "Taka rzecz nigdy się nie
uda" - twierdzili uczeni. "Znamy proces urbanizacji, polegający
na masowej ucieczce ludzi ze wsi do miast, ale nikt nigdy nie
zaobserwował w historii procesu odwrotnego, ucieczki z miasta
na rolę. Dlatego nie radzimy wam podejmować prób, które są skazane
na niepowodzenie."
I tym razem twardy
kark żydowski nie ugiął się przed uczonymi. Być może, był to
nie tylko upór, ale coś, co można by nazwać natchnieniem, które
było nam dane. Posłuszeństwo owemu natchnieniu przysporzyło
nam w rezultacie około ćwierci miliona rolników, których przodkowie
mieszkali w miastach i nie znali się na hodowli ani rolnictwie.
Obecnie nasi gospodarze wiejscy doją nasze izraelskie krowy,
wytłaczają wino z winogron i dostarczają nam mąkę na chleb podobnie
jak się to dzieje w Szwajcarii i w każdym innym kraju na świecie.
Jest jednak pewna różnica. Nasi wieśniacy to przeważnie ludzie
wykształceni, dlatego za dnia pracują na roli a wieczory spędzają
nad książką. Co czytają? Przede wszystkim Biblię. Czytają także
arcydzieła literatury światowej i nowości literackie i to bardzo
często nie w przekładzie, lecz w językach oryginalnych. W Izraelu
w każdej wsi, choćby miała mniej niż tysiąc mieszkańców, istnieje
dobrze wyposażona biblioteka, jest chór i orkiestra a czasem
nawet i muzeum i galeria sztuki. Mimo, że Żydzi stali się wieśniakami,
nadal pozostali ludźmi spragnionymi wiedzy i piękna, które stworzył
Bóg. I tak chyba być powinno. Dlaczego ludność wiejska miałaby
być "ciemna" i nie interesować się niczym poza gospodarstwem?
Są u nas gospodarze, którzy zostali wybrani do parlamentu. Nasi
najlepsi poeci chlubią się tym, że są członkami kibuców. Mamy
pisarzy i artystów wśród naszej ludności wiejskiej. Mieszkańcy
naszych wsi są pionierami w wielu dziedzinach życia zmartwychwstałego
narodu i chyba tak miało się stać. Bo przecież w zamierzchłych
czasach, kiedy powstała Biblia, byliśmy narodem rolników i pasterzy.
Trzecim cudem jest
sam naród. W roku 1949, czyli w rok po odzyskaniu niepodległości,
kiedy Żydzi gnani tęsknotą lub nie mający gdzie się podziać,
przybywali do swej ojczyzny ze 121 zakątków świata, odwiedziła
nas grupa skandynawskich i amerykańskich antropologów, gdyż,
jak wiadomo, Izrael jest rajem zarówno dla antropologów jak
archeologów. Nigdzie nie ma tylu zachowanych w ziemi skarbów
z zamierzchłej przeszłości. Nigdzie przemiany socjologiczne
i antropologiczne nie dokonywały się tak szybko i wśród takiej
mieszaniny etnicznej, jak na tym właśnie skrawku ziemi biblijnej.
Otóż wspomniana grupa uczonych bawiła u nas przez osiem miesięcy.
Jeżdżąc od moszawu do moszawu, od kibucu do kibucu i od miasta
do miasta, próbowali oni wykryć, na jakich zasadach ta mieszanina
przybyszów z całego świata próbuje zjednoczyć się w jeden naród.
Uczestniczyłem w pożegnaniu tych uczonych w Jerozolimie pod
koniec roku 1949. Pamiętam jak ich przedstawiciel, znany naukowiec
amerykański, powiedział w swoim przemówieniu pożegnalnym: "Nowe
państwo izraelskie wywarło na nas wielkie wrażenie, ale brak
wam jednego - brak wam narodu. Wasi obywatele są 90 narodowości;
potrzeba 200 lat, aby z tej mieszaniny powstał jednolity naród."
Kiedy ów naukowiec dostrzegł na naszych twarzach rozczarowanie,
dodał pocieszająco: "Panowie, jestem obywatelem amerykańskim,
ale moje nazwisko jest szwedzkie. Moja prababka urodziła się
już w Ameryce. Pomimo to w naszym domu w stanie Missisipi dotąd
jeszcze obchodzimy szwedzkie święta, naszym dzieciom nadajemy
szwedzkie imiona, rozmawiamy po szwedzku z rodzicami i dziadkami
i chociaż uważamy się za Amerykanów, jesteśmy jeszcze bardzo
przywiązani do naszego szwedzkiego pochodzenia. A wy chcielibyście,
aby tak od razu powstał z was jednolity naród? Myślę, że jeśli
pod koniec XXI wieku dopasujecie się do siebie i naprawdę staniecie
się Izraelczykami, będziecie się mogli uważać za szczęśliwych.
Nie należy się jednak spodziewać, aby to nastąpiło wcześniej."
Pod koniec roku 1972
to samo grono uczonych przybyło ponownie do Izraela i odwiedziło
te same moszawy, kibuce i miasta, aby dokonać sprawdzianu swych
poprzednich badań. Już po dwóch miesiącach badań uczeni ci doszli
do wniosku, iż wbrew ich własnym prognozom, ta zbieranina ludzi
reprezentujących wszystkie możliwe kultury, języki i cywilizacje,
pochodzących z pięciu kontynentów i 121 państw i niewiele mających
ze sobą wspólnego poza Biblią, po niecałych 25 latach zdołała
zespolić się w jeden naród, zarówno pod względem demograficznym
jak też psychologicznym. Pamiętam jak podczas wspólnej kolacji
rozważaliśmy z tymi uczonymi przyczyny tak zaskakującego zjawiska.
Ktoś z nas powiedział: "Może i Nasser się do tego przyczynił."
"Być może" - przyznał przewodniczący delegacji z przed lat.
Rzeczywiście, znaną jest rzeczą, że nic tak nie jednoczy ludzi,
jak wspólne niebezpieczeństwo. Nasser przewróciłby się w grobie,
gdyby słyszał to, co chcę powiedzieć, a mianowicie, że kto wie,
czy gdzieś koło roku dwutysięcznego nasi historycy nie udowodnią,
iż nasi nieprzejednani wrogowie, którzy chcieli wymazać Izrael
z mapy świata nie przyczynili się do w dużej mierze do naszej
konsolidacji narodowej. Podobnie odwrotny od zamierzonego skutek
miała trzy i pół tysiąca lat temu misja proroka Bileama. Książęta
filistyńscy, ówcześni wrogowie Izraela, wynajęli Bileama za
olbrzymią sumę, aby przeklinał nasz naród. Prorok jednak, choć
palił się do otrzymania tej wielkiej nagrody, zamiast złorzeczyć,
błogosławił nam, i to aż trzykrotnie! A czynił to tak pięknie,
że jego słowa do dziś pozostały częścią porannej modlitwy wszystkich
Żydów: "Jakubie, jakże piękne twoje namioty, mieszkania twoje
Izraelu!" Kiedy królowie filistyńscy zażądali od Bileama wytłumaczenia
się z tego postępku, powiedział im: "Czyż nie muszę powiedzieć
tego, co Pan włożył w moje usta?"
Myślę, że coś podobnego
dzieje się teraz i pocieszam się, że zło, które zamyślają nasi
wrogowie, w ostatecznym rozrachunku okaże się naszym dobrem.
Czwartym z kolei
cudem jest nasza obronność. Pamiętam dobrze wiosnę 1948 roku
w Jerozolimie. Myślę, że nie zapomną jej najstarsi mieszkańcy
miasta, gdyby nawet dożyli 120 lat. Nie można było wtedy znaleźć
w Jerozolimie wolnego pokoju. Wszędzie pełno było reporterów
prasowych, ekip telewizyjnych i radiowych, obserwatorów politycznych
z całego świata. Bułgaria przysłała ekipę dwunastoosobową, Chiny
sześcioosobową. Przedstawiciele Związku Radzieckiego zajęli
cały hotel, a Amerykanów, Anglików, Szwajcarów, Francuzów nikt
by nie zliczył. Ci wszyscy przybysze mieli jedną rzecz wspólną
- termin ważności rezerwacji hotelowej nie przekraczający trzech
tygodni. W tym czasie bowiem spodziewali się oni wypełnić swoją
misję. A na czym polegała ta misja? Otóż mieli oni dokładnie
poinformować społeczeństwa swoich krajów o przebiegu narodzenia
się nowego państwa - Izraela. Lecz to nie wszystko. Następnym
ich zadaniem było opisać, sfotografować i przekazać za pomocą
telewizji śmierć tego państewka; według przewidywań miała ona
nastąpić w ciągu dwóch lub trzech tygodni po powołaniu do życia.
Pesymiści twierdzili, że państwo izraelskie narodzone 14 maja
1948 roku skona jeszcze tego samego dnia. Zdaniem optymistów
przy odrobinie szczęścia Izraelowi może uda się przeżyć nawet
do końca miesiąca. Szczytem optymizmu były przewidywania naszych
najlepszych przyjaciół, że uda się nam przetrwać cały miesiąc,
co połowy czerwca. Przypominając te prognozy wcale nie mam na
myśli jakichś młodych niedoświadczonych dziennikarzy. Bynajmniej!
Mam na myśli ekspertów tej miary, co wódz naczelny armii brytyjskiej
podczas II wojny światowej generał lord Montgomery. Miał on
z pewnością większą znajomość strategii i taktyki wojennej,
niż wszyscy ówcześni generałowie razem wzięci. Na międzynarodowej
konferencji prasowej w Londynie, odbywającej się w tym samym
czasie, kiedy w Palestynie proklamowano niepodległość Izraela,
wielki ten wódz i znawca układu sił wojskowych na całym Bliskim
Wschodzie powiedział: "Na Żydów przyszedł koniec". Nikt mu nie
zaprzeczył. Jego koledzy po fachu, generałowie państw zachodnich
i wschodnich, północnych i południowych, wszyscy podzielali
tę opinię. (...) Aby zrozumieć, dlaczego ci wszyscy znawcy nie
widzieli możliwości przetrwania Izraela, wystarczy rzucić okiem
na mapę Bliskiego Wschodu. Izraelowi przeznaczono nie więcej
niż 1% powierzchni na tym obszarze. Proszę sobie wyobrazić,
że maleńki Luksemburg nagle znalazł się w stanie wojny ze swymi
potężnymi sąsiadami: Francją, Niemcami i Belgią. W takiej właśnie
sytuacji znaleźliśmy się my w tym czasie. I do dziś jest tak
samo. Nie miałem zaszczytu poznać osobiście pana generała de
Gaulle`a ani pana generała Eisenhower`a, ale śmiem twierdzić,
że gdyby ci wybitni wodzowie mieli dowodzić armią o sile 40-krotnie
mniejszej od sił przeciwników, jak to było w naszym przypadku
w roku 1948, to doradziliby swojemu rządowi, aby puścił żołnierzy
do domu i czekał z podjęciem działań wojennych na nieco korzystniejszą
sytuację. Dowódca, który decyduje się na walkę przy stosunku
sił 1:40, kwalifikuje się, moim zdaniem, raczej do szpitala
psychiatrycznego niż na pole bitwy. Lecz naszym nieszczęściem
było to, że nie mieliśmy ani żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy
się schronić, ani żadnych szans na lepszą sytuację w przyszłości.
Dlatego musieliśmy się bronić, mimo, że byliśmy tak słabi liczebnie.
I jak Państwu wiadomo, musieliśmy się bronić nie tylko wtedy,
lecz do dziś jeszcze trzykrotnie, a kto wie, czy po raz piąty
nie będziemy zmuszeni odpierać sił nieprzyjacielskich, skoro
jesteśmy tak śmiertelnie małą garstką wobec potęgi naszych wrogów.
Kiedyś Bóg powiedział
do faraona: "Wypuść Mój lud", ale faraon nie chciał być Mu posłuszny.
Dopiero dziesięć straszliwych plag, które spadły na Egipt, skłoniły
go do posłuszeństwa Bogu. Dzisiaj Boży nakaz brzmi: "Pozwól
Mojemu ludowi żyć w spokoju" i skierowany jest nie tylko do
faraonów nad Nilem czy nad Wołgą. Nieraz zastanawiałem się,
czy i oni będą musieli być dotknięci dziesięcioma plagami zanim
zechcą usłuchać, czy też stanie się to tańszym kosztem. (...)
Najgorsza wojna spotkała
nas w roku 1973. Zostaliśmy napadnięci zupełnie znienacka. Dzień,
w którym wypowiedziano nam wojnę, spędzaliśmy w poście i na
modlitwie. Był to bowiem Dzień Pojednania, nasz najświętszy
dzień roku, kiedy zwykliśmy korzyć się przed Panem w pokucie
i skrusze. I w tym właśnie dniu przyszedł podwójny atak. Nieprzyjaciel
miał więcej czołgów i samolotów, niż Hitler, kiedy zaatakował
Związek Radziecki w 1941 roku. A mimo to, jak Państwu wiadomo,
doszło do zawieszenia broni, o którym nawet największy arabski
propagandzista nie może powiedzieć, że stało się to z powodu
ich zwycięstwa. (...) Na samym tylko Półwyspie Synajskim zdobyliśmy
przeznaczony na naszą zagładę sprzęt wojskowy o wartości dwóch
miliardów dolarów. Gdyby te dwa miliardy dolarów przeznaczono
na pomoc dla uchodźców arabskich, dziś każdy z nich mógłby cieszyć
się własnym domkiem rodzinnym a nawet willą z ogrodem i basenem
pływackim. Gdyby te dwa miliardy użyto nie na zagładę Izraela,
lecz dla dobra ludów arabskich, to byłyby one wyzwolone od swych
prawdziwych wrogów, których imię jest nie Izrael, ale gruźlica
i syfilis. Te straszne choroby od dwóch tysięcy lat dokonują
w Egipcie większego spustoszenia niż mógłby kiedykolwiek uczynić
Izrael, nawet gdyby tego chciał. Szkoda, że owe miliardy nie
zostały użyte na leczenie tych chorób lub pomoc trędowatym,
którzy przybyli do Egiptu prosząc o nią! Próbowaliśmy zdobyte
czołgi przerobić na traktory w myśl proroctwa Izajasza, że "miecze
przekują na lemiesze". Niestety nie udało się to. Broń ta musi
jednak pozostać bronią, dopóki nasi wrogowie nie dojdą do przekonania,
że lepiej nas zostawić w spokoju. O gdyby czytali Księgę nad
księgami, która przecież jest tak tanią i łatwą do nabycia książką
- oszczędziliby sobie mnóstwo pieniędzy i potu. Bo w tej Księdze
jest między innymi napisane o Żydach, którzy mieszkali niegdyś
w Egipcie, że im bardziej ich uciskano, tym bardziej rozmnażali
się i wzrastali w siłę. Chyba tak jest do dzisiaj. (...)
W roku 1948 znawcy
wojskowości i sytuacji na Bliskim Wschodzie z góry pogrzebali
Izrael. Przewidywali też jego koniec przy każdej następnej wojnie:
w latach 1956, 1967 i 1973. A kiedy za każdym razem ich przewidywania
nie spełniały się, zaczęli pisać książki o tym. Myśmy je wszystkie
starannie przestudiowali, ciekawi ich odpowiedzi na pytanie,
dlaczego wbrew przewidywaniom ekspertów maleńki Izrael za każdym
razem ostał się wobec przeważających sił a nawet je zwyciężał.
To przecież nie jest normalne. Przecież myśmy nie prowadzili
wojen przez dwa tysiące lat. Ostatnia wojna prowadzona przez
Żydów rozgrywała się w 160 roku przed naszą erą, kiedy to nasi
przodkowie powstali przeciwko Syrii i Grecji pod wodzą Machabeuszy.
Przecież my Żydzi od dwóch tysięcy lat nie mieliśmy żadnej flagi
narodowej, żadnej chorągwi, pod której znakiem moglibyśmy walczyć,
nie mieliśmy dowódców, nie mieliśmy wojska ani nawet własnego
skrawka ziemi, której moglibyśmy strzec. Jakże, więc mogło dojść
do tych niespodziewanych zwycięstw w latach 1948, 1956, 1967
i 1973? W żadnej z tych książek nie znaleźliśmy jednak odpowiedzi
na to. Natomiast w Księdze nad księgami znaleźliśmy opis sytuacji
sprzed trzech tysięcy lat bardzo podobnej do naszej obecnej.
Wtedy właśnie między maleńką Judeą i jej wrogami Filistynami
miał miejsce taki sam układ sił jak w roku 1948 - 1:40, jeden
obrońca Izraela przeciwko czterdziestu wrogom. Przecież przy
takim układzie sił zwycięstwo jest nie do pomyślenia! A jednak
król Dawid, ówczesny wódz Izraela zwyciężył wroga i uczynił
Jerozolimę swoją stolicą a język hebrajski językiem swojego
kraju. Ale król Dawid nie sobie przypisywał swe niezwykłe zwycięstwa.
Kto czytał jego psalmy, ten wie, komu je przypisywał. (...)
I my jesteśmy całkowicie
pewni, że Ten, który pomagał Dawidowi przed wiekami, dopomógł
trzy tysiące lat później innemu Dawidowi - tym razem Dawidowi
Ben Gurion w pokonaniu trudności, jakie z ludzkiego punktu widzenia
byłyby nie do pokonania. Gdyby tak nie było, wskrzeszenie Izraela,
od Dan do Beerszeby i od Beerszeby do Ejlatu nie miałoby najmniejszego
sensu. Bezcelowe byłyby też nasze zwycięstwa. Bezcelowe byłoby
także wskrzeszanie naszego języka. Nie miałby sensu trud, jaki
wkładamy w nawodnienie pustyni i przeobrażenie jej w pola uprawne
i lasy. Wszystkie te wysiłki byłyby podobne do gry w szachy,
którą prowadzi się dla zabicia czasu i ani świat nie maiłby
żadnego pożytku ani Panu Bogu nie byłoby to potrzebne dla Jego
zbawczych celów.
Kończąc pragnę zwrócić
uwagę na to, że gdy Żydzi zaczęli powracać do ziemi swych przodków,
przybywali do kraju całkowicie ogołoconego. W Galilei, na północy
czekały ich bagna, na południu - pustynia. Trzeba było zagospodarować
kraj i obsadzić ludźmi wszystkie dziedziny życia państwowego.
Tymczasem powracający byli w znacznej mierze ofiarami II wojny
światowej, ludźmi, którzy przeszli przez obozy koncentracyjne.
Nie byli zatem dobrym materiałem na pionierów i budowniczych
państwa od podstaw, lecz wymagali leczenia. Czyż można się dziwić,
że syjonizm był wówczas uważany przez wielu naukowców za rzecz
wręcz absurdalną. Jeśli mieliśmy odwagę postępować wbrew takim
opiniom, to tylko dlatego, że zaufaliśmy Bogu. I ta wiara okazała
się niezawodna.
Proszę Państwa, tak
przedstawia się sprawa z Izraelem w głównych zarysach; reszta
- to ujęte w statystykach szczegóły, które każdy może sam prześledzić
u siebie w domu.
Mówi się o nas, Żydach,
że jesteśmy mądrzy. Mamy dobrych naukowców, mamy licznych laureatów
nagrody Nobla. To prawda, ale proszę mi wierzyć, że w głębi
serca nie polegamy całkowicie na nauce. Owszem, chętnie się
nią posługujemy w Izraelu, ale nie jest ona dla nas ani ostatecznym
celem, ani nie uważamy jej za jedyny środek poznania wszystkiego.
Wierzymy, że cel
naszego istnienia został nakreślony w Księdze ksiąg i że prędzej
czy później cel ten będzie zrealizowany.
|